4 filmy, które lubię (trochę) wbrew innym

By Kasia - 3.2.22

Okay, przyznaję — tytuł nieco baitowy… Ale tylko nieco. Dziś, tak dla odmiany od pisarskich tematów, postanowiłam zagaić do Was bardziej lifestylowo i opowiedzieć o czterech filmach, które mnie zachwyciły, mimo mieszanych opinii, jakimi się cieszą. Kolejność przypadkowa. Które z nich już znacie?





Don’t look up! — absurd z gorzkim końcem 

Ten film obejrzałam dosłownie kilka dni temu i to właśnie on — oraz długa rozmowa z chłopakiem — zainspirował mnie do stworzenia tego wpisu. Bo gdy po seansie zbierałam szczękę z podłogi i jak zawsze zajrzałam do internetu, by poczytać reakcje, nagle spotkała mnie niespodzianka. Pomijając kwestię gustów, film był przyjmowany bardzo różnie. 

Fabuła Don’t look up! zaciekawiła mnie od samego początku. Dwoje naukowców — doktor Randall Mindy (Leonardo DiCaprio) i doktorantka Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence) przypadkiem odkrywają, że w stronę ziemi pędzi ogromna kometa. Sprawa jest szalenie poważna, więc badacze dobijają się, gdzie tylko mogą, by ostrzec ludzkość. Problem polega na tym, że… nikt, ale to absolutnie nikt, nie bierze ich na poważnie. Prezydent Stanów Zjednoczonych (Meryl Streep) angażuje się w sprawę dopiero gdy dostrzega w tym polityczny zysk i gdy wielki biznes przyciśnie, a niefortunna wypowiedź Kate w telewizji kończy się falą memów i niezbyt eleganckim grzaniem tematu. Im dalej w las, tym więcej absurdalnych sytuacji obserwujemy na ekranie… a czas nieubłaganie ucieka aż do gorzkiego finału. 




Don’t look up! klasyfikuje się jako komedia, ale ja bardziej określiłabym je jako komediodramat. Tym, co wielu osobom nie spodobało się w tej produkcji, był absurdalny humor, cynizm wylewający się z każdej sceny i chaotycznie prowadzona narracja. I to wszystko prawda, ale wiecie co? Ja czułam zachwyt — nie tylko dlatego, że od razu przypomniało mi się rewelacyjne „Wag the dog”, a doskonała obsada daje radę, bo jakże by inaczej. Podobało mi się również to, jak genialnie została zaprojektowana historia. Człowiek łapie się za głowę, strzela facepalmy i śmieje… a na końcu okazuje się, że to naprawdę nie jest śmieszne. Trzeba więc po prostu dać się poprowadzić reżyserowi przez ten ocean absurdu i zauważyć mechanizmy, które znamy z codziennych sytuacji; zauważyć czasem paskudny newstertaiment, szydzenie, żarciki i sprowadzanie wszystkiego do taniej rozrywki. A potem zadumać się nad tym, że kiedyś możemy zrobić o jeden żart za dużo. 

mother! — upiorne pogrążanie się w szaleństwie 

Gdybym miała określić ten film jednym słowem, wahałabym się miedzy „bluźnierczy” a „metaforyczny”. Bo rzeczywiście, cała produkcja, od początku do ostatnich przesyconych przemocą scen to jedna wielka alegoria. Jestem z wykształcenia kulturoznawczynią, ale nie trzeba mieć absolutnie wykształcenia akademickiego, by dostrzec w całej opowieści mocne, biblijne tropy. Zresztą, nie tylko biblijne, bo nawiązań do różnych prądów myślowych, nurtów czy wierzeń jest całe bogactwo. W pewnym monecie jednak to właśnie chrześcijaństwo wysuwa się na pierwszy plan… i to jak! Że tak powiem: o matko. Chwilami nawiązania one dla mnie aż zbyt rażące, za bardzo dosłowne, jakby reżyser chciał się upewnić, że widzowie NA PEWNO odczytają jego zamysł. Tak, odczytaliśmy, możesz przejść dalej 😆 Nie zmienia to faktu, że z seansu mother! wyszłam zbierając szczękę z podłogi. 




Fabuła przedstawia się tutaj dosyć prosto — obserwujemy losy pary małżonków (znów Jennifer Lawrence oraz fenomenalny Javier Bardem). On jest pisarzem w kryzysie, ona — dobrą żoną, która dba ognisko domowe. Wszystko psuje się w dniu, gdy do domu pary puka nieznajomy mężczyzna. A potem kobieta. A potem dwóch skłóconych braci. Pisarz gościnnie przyjmuje wszystkich, nie zważając na narastający dyskomfort żony ani własny, narastający obłęd. Jedna z interpretacji filmu może pójść tym tropem, tropem kobiety uwikłanej w patriarchalny porządek, ale to tylko jedna ze ścieżek, jaką oferuje dla mnie mother!. Dla mnie równie ciekawym wątkiem było ukazanie twórczego szaleństwa i rodzenia wielkiego dzieła w potwornych bólach, ale też pokazanie destrukcyjnych i autodestrukcyjnych cech ludzi. Genialne, choć, ostrzegam raz jeszcze, dosyć brutalne, szczególnie pod koniec. 

Arrival — początek czegoś nie z tej ziemi 

Offtop: wiecie, jaki był jeden z moich ulubionych filmów z dzieciństwa? Kontakt z Jodi Foster. Chociaż nie zachwycam się jakoś szczególnie tematyką sci-fi i kosmitami, co jakiś czas ta czy inna produkcja przypomina mi, że mam sympatie w takim kierunku — a Arrival było jednym z nich. 

W fabule lekko można poczuć klimat przywołanego Kontaktu, a śladowo — również Interstellara. Na ziemi nieoczekiwanie pojawiają się dziwne, zdecydowanie pozaziemskie obiekty… i nie robią nic. Aby odkryć zamiary obcych, wojsko amerykańskie (czemu zawsze to muszą być Amerykanie?!) zgłasza się po wsparcie do wybitnej lingwistki, Louise Banks. Nie powiem, żeby w swoim zaangażowaniu miała jakiś większy wybór… ale ostatecznie dokłada wszelkich starań, by rozwikłać skomplikowaną zagadkę, jaką jest język obcych. Bo ci, niespodzianka, nie porozumiewają się tak, jak my… ba, nawet nie mają ust. Już sam ten wątek wystarczy, by film zwrócił moją uwagę — odpowiada wprost na pytanie na temat tego, jak moglibyśmy się komunikować z innymi rasami, gdyby te miały zupełnie inny poziom wrażliwości sensorycznej i komunikacyjnej niż my. A co, jeśli nie wypowiadają się za pomocą ust? Jeśli nie wydają dźwięków w ogóle? Jeśli wykształciły inny system poznawania świata i operowania nim niż matematyka? Doktor Banks to rozumie, a zagadka obcych staje się dla niej czymś naprawdę osobistym.




Arrival zaskoczyło mnie również końcówką — zmuszając do namysłu, pytając o czas, przestrzeń i konsekwencje wydarzeń. Rewelacyjny, pozostający w głowie na długo obraz, który oglądałam z prawdziwą przyjemnością, mimo pary buchającej z uszu. Szczególnie że został naprawdę pięknie zrealizowany. 

Irlandczyk — zachwycająco długa podróż 

Lubicie sagi rodzinne? Jeśli tak, Irlandczyk jest dla Was. A jeśli nie, nie martwcie się — ja też nie lubię, a film oglądałam z żywym zainteresowaniem i miałam go w głowie jeszcze długo. Zwykle produkcje ogłaszające się jako te na faktach raczej mnie zniechęcają, bo nie lubię biografii, ale, ponownie, tym razem przepadłam. 

Fabuła to opowieść o losach Franka Sheerana — weterana wojennego i cyngla na usługach mafijnej rodziny Bufalino. Film otwiera scena, gdy Frank, już jako starzec, przebywa w domu spokojnej starości i rozpoczyna opowieść o losach swojego życia; o tym, czego doświadczył, zaobserwował… co stracił. I właśnie o tym jest Irlandczyk tak naprawdę: o przemijaniu — epok, trendów, prądów… i ludzi. A także zdarzeń, które kiedyś miały znaczenie, a po kilku, kilkunastu latach znikają bez śladu. Obserwujemy przemianę realiów, ale i samego Franka, w którym stopniowo narasta zgorzknienie, rodzą się pytania, wątpliwości, aż wreszcie smutna konstatacja, że życie przepłynęło mu przez palce, a po tym, co uważał za wielkie, nie pozostało nic. 




Zrobiło się filozoficznie, ale prawda jest taka, że Irlandczyk to również zbrodnie, porachunki, wielka polityka i jeszcze większa (chociaż brudna) forsa. Magię tego filmu, poza genialną obsadą (Robert de Niro! Al Pacino! Joe Pesci!) stanowi również to, że pozwala nam wniknąć głęboko w psychikę bohaterów, poznać ich, a przy tym wciąż zadawać sobie trudne pytania. Dlaczego więc opinie są mieszane? Cóż, przypuszczam, że niektórym mogło braknąć cierpliwości. Irlandczyk trwa ponad trzy godziny i jest, o ile mnie pamięć nie myli, najdłuższym filmem, jaki obejrzałam w życiu. I chociaż musiałam sobie robić przerwy w trakcie oglądania, a chwilami czułam lekkie znużenie, to finalnie nie żałuję ani minuty spędzonej przy tej produkcji. Rzeczywiście trzeba mieć cierpliwość, by poznać film w całości, ale powolne przebijanie się przez kolejne minuty — na ekranie lata i dekady — w moim odczuciu wynagrodzone jest z nawiązką.


Które z tych filmów już znacie? A może macie swoje perełki do polecenia?

  • Share:

You Might Also Like

2 komentarze

  1. Z Twojego zestawienia oglądałam jedynie "Nie patrz w górę" i mi również bardzo się podobał. Był momentami prześmiewczy, ale mi ten humor bardzo przypadł do gustu i pomimo różnych opinii też byłam zachwycona.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super, że jest nas więcej! Ten film zdecydowanie jest prześmiewczy, ale w taki... brutalny sposób. Można się zadumać :D
      Pozdrowienia!

      Usuń