Zew krwi [PROLOG]

By Kasia - 7.8.21

Olivier Vallore wierzył, że jest jedynym prawowitym dziedzicem rodu — aż do teraz. Jedno zdanie, zasłyszane przypadkiem w czasie rodzinnej awantury, zmienia wszystko i popycha go do robienia rzeczy, o jakie nawet się nie podejrzewał... 

Zapraszam do lektury prologu nowej książki: "Zewu krwi".






ZEW KRWI (PROLOG)


Kiedy sięgam myślami wstecz, zawsze zdumiewa mnie, jak wiele nieistotnych szczegółów tamtego dnia utkwiło mi w pamięci. Pierwszą rzeczą, jaka przychodzi mi do głowy, są bowiem złociste plamy światła, wpadające przez wysokie, strzeliste okna gabinetu ojca.

Przypominam sobie również ten okropny upał. Majowe słońce przygrzewało z siłą godną pustyń Ognistej Ziemi, rozciągających się hen za Wielką Wodą. Nasze pola i winnice były wysuszone na wiór. Co prawda piwniczka dworska była tak doskonale zaopatrzona, że jeszcze moje wnuki miałyby w czym wybierać, ale kupcy działający w imieniu naszego rodu drżeli z niepokoju, a opiekun skarbca wprost rwał włosy z głowy. Wystarczało spojrzeć do ksiąg obrachunkowych, by wiedzieć, że na godne życie, wojaczkę i łapówki wydawaliśmy więcej, niż mogliśmy. Ale mój ojciec był szalony i nie liczył się z niczym. Upojony wizją władzy jak najlepszym winem, nie zważał na to, ile musi poświęcić, by osiągnąć cel. Dla niego liczył się jedynie tron i wpojone przez przodków przykazanie, że to my powinniśmy władać krajem. Jeśli on nie mógł założyć korony, musiał to zrobić jego syn – czyli ja.

Od urodzenia wychowywano mnie więc na przyszłego króla. I to nie byle jakiego, o nie. Miałem być najlepszym tesańskim władcą w całej historii tego kraju; tym, który nareszcie przywróci naszej rodzinie należną godność. Nie miałem prawa do błędów – a mimo to, a może właśnie dlatego popełniałem je często, stając się dla ojca istnym utrapieniem. Często wzywał mnie do siebie i próbował na siłę wcisnąć w ramy, do których za nic nie pasowałem. Czasem tylko krzyczał, gwałtowny jak wiosenna burza; innym razem dominowało u niego rozżalenie, którego nie znosiłem, albo jadowite pouczenia, nieomal wyciskające mi z oczu łzy. Bywały i takie chwile, to również pamiętam, gdy postanawiał mnie ukarać – a w wymyślaniu „życiowych lekcji", jak je czasem nazywał, był naprawdę dobry. Niektóre z nich nawet po latach wracają do mnie w koszmarach. I wciąż jeszcze czuję ten sam lęk, pojawiający się niemal za każdym razem, gdy sługa, najczęściej poczciwy Yose, wzywał mnie przed oblicze ojca.

Z tamtego dnia najlepiej pamiętam więc właśnie strach – śmierdzący, lepki i mdlący. Tępym wzrokiem patrzyłem pod nogi, na dywan w kolorze królewskiej czerwieni, dar od paszy Verru, uciekając myślami tak daleko, jak mogłem. Pociłem się w swojej nowej koszuli, dopasowanych spodniach i pięknych, ale niewygodnych butach z delikatnej skóry. Zastanawiałem się też, jak mojej matce udaje się wyglądać tak dostojnie w swojej bogatej sukni koloru płatków barwinka.

Tak, ona też tam była – stała pod ścianą, nieco skryta w cieniu, jak przystało damie i niewzruszenie słuchała kolejnej awantury, zupełnie jakbym nie był jej synem. Wiedziałem, że mi współczuje, a po wszystkim, gdy w domu znów zapanuje ciężka cisza, znajdzie mnie i pocieszy. Gdy ojciec nie patrzył, była czuła – bawiła się ze mną, ukradkiem podsuwała słodycze, od których tylko przybierałem na wadze i przytulała, nawet gdy udawałem, że wcale tego nie chcę. W gabinecie jednak stawała się niczym filar – piękna i obojętna. Tamtego dnia nawet na mnie nie patrzyła, z wyniosłą miną wpatrując się w butelkę zachodniotesańskiego lasco, stojącą na biurku. Opróżnioną już do połowy, chociaż nie było jeszcze południa.

Ojciec krzyczał na mnie, jeszcze zanim Yose zamknął drzwi. I choć pamiętam nawet, ile miała guzików moja koszula, jak nazywał się młody sługa, którego posłano po kolejną butelkę wina, a nawet jakiej rasy był pies, skulony przy wygaszonym kominku, jednego nie mogę sobie przypomnieć – co tamtego dnia sprowadziło na mnie kłopoty. Być może znów przyłapano mnie na uciekaniu do miasta i włóczeniu się z miejskimi chłopakami, niegodnym towarzystwem dla przyszłej koronowanej głowy. Możliwe, że nie wykazałem należytej inicjatywy podczas lekcji strategii, albo odpowiedniego zapału na zajęciach z fechtunku. Mogłem również ociągać się ze specjalnym zadaniem, które wyznaczył mi ojciec. Cokolwiek to było, rozsierdziło go ogromnie.

Kiedy skończył na mnie krzyczeć, zerwał się z obitego materiałem fotela i podszedł do okna. Dopiero wtedy nieśmiało uniosłem wzrok i obserwowałem, jak patrzy na zalany słońcem ogród, próbując odczytać, czy już skończył, czy zbiera siły do drugiego ataku. Mimowolnie przemknęło mi też przez myśl, że nawet w gniewie był doskonały – o posągowych rysach i proporcjonalnej sylwetce, podkreślonej znakomicie skrojonym odzieniem. Arystokrata z krwi i kości. Silnym charakterem nadrabiał bodaj jedyny defekt, jaki w sobie widział, czyli niski wzrost, haniebną pozostałość po przodkach z półwyspu Wienn. Patrząc na niego, marzyłem, że kiedyś też taki będę – że zniknie moja nadwaga, skóra się wygładzi, piegi znikną, a rysy nabiorą tego iście królewskiego charakteru, którego tak mu zazdrościłem.

Gdy odwrócił się od okna, natychmiast oderwałem od niego wzrok i znów spojrzałem na słoneczne plamki na podłodze.

– Nie rozumiem, Olivierze – odezwał się z zaskakującą łagodnością. – Jesteś moim synem, a nie stoisz po naszej stronie. Czemu występujesz przeciwko swoim przodkom?

Wtedy już wiedziałem, że rozmowa pójdzie w stronę, której nienawidziłem najbardziej – wyrzutów. Ojciec nie był głupi; zawsze wiedział, gdzie uderzyć, by najbardziej bolało. Wystarczyło, że wspomniał o przodkach, którzy patrzą na mnie z rozczarowaniem, bym przepraszał za wszystko, co zrobiłem, obiecując, że zawalczę o tron.

Może przez upał, może przez złe samopoczucie, a może zwyczajnie przez większy niż zwykle strach, mój głos zadrżał i załamał się. Nerwowym ruchem otarłem twarz z potu, czując na sobie gorejące spojrzenie ojca.

– Czy ty płaczesz, Olivier?

Byłem wtedy jeszcze dzieciakiem – dorastającym, ale dzieciakiem. Robiłem wszystko, by powstrzymać łzy, by osuszyć policzki, unieść wzrok i pokręcić głową, ale nie potrafiłem. Mogłem tylko ukryć twarz w dłoniach, modląc się, by to wszystko jakoś się skończyło.

Właśnie wtedy ojciec zrobił coś nieoczekiwanego. Zamiast jak zawsze zaatakować mnie, huknął dłonią w blat i odwrócił się do mojej matki.

– Loreo, czy ani jeden syn nie może być taki, jak trzeba?!

Wbrew sobie uniosłem głowę i spojrzałem na rodziców. Przemknęło mi nawet przez myśl, że może z tego wszystkiego mam omamy, że się przesłyszałem, albo coś sobie wyobraziłem. Ale nie – matka stała blada i oniemiała, z miną, jakby zobaczyła ducha. Przeniosłem wzrok na ojca i przez mgnienie dostrzegłem na jego zaczerwienionej twarzy nieprawdopodobną mieszankę strachu, gniewu i bólu, ale nim zdołałem się dobrze przyjrzeć, jednym ryknięciem kazał nam się wynosić. Nikomu nie trzeba było tego powtarzać – nawet pies czmychnął razem z nami, kuląc ogon pod siebie.

Na korytarzu od razu zwróciłem się do matki, ale ona nawet na mnie nie spojrzała. Wciąż trupio blada, przemknęła obok niczym zjawa i szybko zniknęła w swoich komnatach, po raz pierwszy zostawiając mnie całkiem samego.

Tak właśnie wszystko się zaczęło – od wypowiedzianych w gniewie słów, które przekreśliły wszystko, co do tej pory wiedziałem.

A wiedziałem to, że byłem jedynym synem ojca. Nigdy nie miałem brata.

  • Share:

You Might Also Like

2 komentarze